Tytułem wstępu

Na wstępie chciałam zaznaczyć, iż blog mój w żaden sposób nie aspiruje do miana jakiegoś poważniejszego przedsięwzięcia naukowego i ma głównie charakter hobbystyczny i w pełni amatorski. Intencją moją było, jest i będzie, zachęcenie czytelnika do odwiedzenia tych cudownych miejsc w Polsce oraz do zapoznania się z ich historią, klimatem. Poszczególne teksty (głównie w opisach miejscowości) pochodzą nieraz z trzech-czterech źródeł (całkowicie ze sobą przemieszanych), tak więc zdecydowałam się (przed wszystkim ze względu na czytelność i specyfikę przekazu www) nie podawać dziesiątków przypisów do każdego liczącego parę słów fragmentu. Informacje zamieszczone w w moim blogu dotyczące zamków pochodzą głównie z "Leksykonu zamków w Polsce" [ autorzy: Salm Jan, Kołodziejski Stanisław, Kajzer Leszek] oraz stron internetowych poświęconych temu zagadnieniu. Zaś wiadomości dotyczące samych miejscowości znajduję głównie w Wikipedii, na stronach tych gmin i miejscowości, bądź też ze stron prywatnych poświęconych danym miejscowościom czy obiektom. Jeżeli jednak, ktoś poczuje się urażony gdy wykorzystam jego wiadomości, proszę o kontakt. Napiszę sprostowanie lub usunę takowe wiadomości z mojego bloga.

Będę ogromnie wdzięczna za wszelkie uwagi, zarówno dot. ew. błędów rzeczowych, ortograficznych, faktograficznych i innych. Propozycje, pomysły, sugestie dot. układu treści, nowych tematów, i inne uwagi proszę przesyłać na adres: jagusinka@gmail.com
Tuż pod tym tekstem jest księga gości - możesz napisać co myślisz o moim blogu :)

PRZEPROWADZKA

Po dość długiej nieobecności postanowiłam wrócić do prowadzenia bloga o moich podróżach.

Jeśli macie ochotę mi towarzyszyć zapraszam na nową witrynę tutaj:


czytajcie, komentujcie, krytykujcie, subskrybujcie i wpisujcie się do księgi gości. Serdecznie zapraszam :)

KSIĘGA GOŚCI

KSIĘGA GOŚCI - pisz szczerze, każda opinia jest dla mnie ważna :)

Możesz tutaj napisać co myślisz o moim blogu :)

Obserwatorzy

sobota, 1 maja 2010

Lublin

Do zamku w Lublinie trafić jest bardzo łatwo. Wystarczy zajechać na starówkę. Można zaparkować bezpośrednio pod zamkiem. Niestety, jak wszędzie w Lublinie trzeba za parking zapłacić.
Współrzędne GPS:
N 51°15'01,83''
E 22°34'20,55''

Prawdopodobnie już w czasach Bolesława Chrobrego istniała na miejscu obecnego zamku drewniana strażnica, a na pewno w XII wieku mieścił się tu gród początkowo namiestnika książęcego, a później kasztelana. W drugiej połowie XII wieku gród był największym ośrodkiem na wschód od Wisły. Pierwszym murowanym budynkiem w obrębie grodu mógł być kościół, prawdopodobnie pochodzący z XII wieku. O gród toczyły się częste walki, ponieważ książęta Rusi chcieli te tereny włączyć do swoich ziem.

Po uszkodzeniach w 1205 roku, a potem w 1244 gród wymagał wzmocnienia. W obrębie wałów wzniesiono w połowie XIII wieku potężny stołp o wysokości 25 metrów, średnicy 15 metrów i grubości murów dochodzących do 4 metrów. Wieża miała trzy kondygnacje połączone biegnącą w grubości murów klatką schodową, wejście do niej znajdowało się około 5 metrów nad poziomem podłoża. Wieża spełniała oprócz funkcji miejsca ostatecznej obrony również funkcje mieszkalne. Dwie górne kondygnacje zostały wyposażone w dające dużo światła dekoracyjne okna. Na przełomie XIII i XIV wieku wzniesiono w południowo-wschodnim narożniku grodu jeszcze jedną kwadratową wieżę.

Już w początkach XIV wieku zaczęto wymieniać wały na mur obronny, który najpierw połączył obie wieże. Prawdopodobnie też wtedy wieżę kwadratową przebudowano na kaplicę pod wezwaniem Św.Trójcy. W czasach Kazimierza Wielkiego Polska toczyła walki na wschodzie i zajęła Ruś Czerwoną. W odwecie w 1341 roku sprzymierzeni z Rusią Tatarzy napadli na Lublin, miasto spustoszyli, jednak zamek po 8-dniowym oblężeniu zdołał się obronić. Król niezwłocznie odbudował i rozbudował warownię. Pozostałe wały zostały wymienione na wysoki mur obwodowy, w ciąg których włączona została kaplica. Do północnej części murów dobudowano wysuniętą poza ich obręb basztę zwaną Żydowską, brama wjazdowa znalazła się w zachodnim odcinku muru. Przy bramie, po jej południowej stronie, znalazł się dwukondygnacjowy budynek mieszkalny. Na parterze mieściło się kilka pomieszczeń, a piętro zajmowała jedna duża komnata.

rysunek R. Jaruga - Zamek z początku XVII


Zamek w okresie unii polsko-litewskiej Lublin z przygranicznej twierdzy stał się spokojnym, nie dotykanym zamieszkami, miastem w centrum dużego państwa. Często przebywali tu królowie wybierający się na sprzymierzoną Litwę. W czasach Władysława Jagiełły zajęto się niewielkimi pracami budowlanymi, w 1407 roku podwyższono kaplicę, a niedługo potem w 1418 roku pod kierunkiem mistrza Andrzeja udekorowano ją bogatą polichromią. Również Kazimierz Jagiellończyk często bywał na zamku lubelskim, zwołał w Lublinie zjazd Korony i Litwy, tutaj też później kształcili się kilka lat pod kierunkiem Jana Długosza jego synowie.

W XVI wieku wciąż podnoszona ranga Lublina sprawiła, że zamek przestał wystarczać na potrzeby królewskie. Przed 1520 rokiem, za czasów Zygmunta Starego, dokonano rozbudowy zamku. Wzniesiono wówczas kompleks bramny z wieżą, podwyższono o jedną kondygnację przylegający do niego pałac książęcy. W południowym odcinku muru, między stołpem a pałacem, wzniesiono czworoboczną basztę. W pałacu znalazło się w przyziemiu więzienie, na pierwszym piętrze urząd starosty, skarbczyk i komory, a górna kondygnacja została przeznaczona na pomieszczenia królewskie, między innymi sypialnię, jadalnię i salę kolumnową. W połowie XVI wieku w północnej części dziedzińca postawiono jeszcze jeden budynek - przylegającą do północnego muru w okolicach baszty Żydowskiej kamienicę Grodzką przeznaczoną pod urzędy grodzkie. Wszystkie zabudowania mieszkalne nowego zamku zostały zwieńczone renesansową attyką, a na cylindrycznej wieży umieszczono zegar.

Począwszy od drugiej połowy XVI wieku zamek zaczął być zaniedbywany. Po śmierci Zygmunta Augusta nie był już tak często odwiedzany przez dwór królewski, nie naprawiane mury zaczęły się rozpadać. Okazała lecz zniszczona rezydencja wymagała już koniecznej naprawy w 1631 roku, kiedy posłowie z Lubelszczyzny domagali się jej na sejmie warszawskim. Władysław IV nie spieszył się jednak z pomocą, a wysłani rewizorzy, którzy mieli sprawdzić stan zamku przekazali rezultaty wizji dopiero w 1635 roku. Wtedy już część budynków nie nadawała się do naprawy. Mimo takiej opinii król nakazał ówczesnemu staroście lubelskiemu Mikołajowi Firlejowi odbudowę rezydencji. W latach 1635-1642 pod kierunkiem Jana Cangerle zamek prawdopodobnie całkowicie wyremontowano.

Od 1648 roku z lubelskiego zamku kierował działaniami wojennymi Jan Kazimierz. W latach 1655-1657 Lublin przechodził przez ręce kozackie, moskiewskie, szwedzkie i węgierskie, na zamku stacjonowały wojska, które splądrowały i zniszczyły większość zabudowania, nie uszkodzona pozostała tylko kaplica. Kilkakrotnie jeszcze w zrujnowanych pomieszczeniach pałacowych zatrzymywali się królowie Jan Kazimierz, August II i August III, jednak prac remontowych już nie podjęto.

W 1743 roku na terenie zamkowym starosta Jakub Zamojski wzniósł budynki kancelarii i archiwum, a w 1773 roku budynek dawnej bramy wjazdowej zosta zaadaptowany na cele mieszkalne przez starostę Wincentego Potockiego. Brak opieki nad pozostałymi zabudowaniami doprowadził do ich całkowitej ruiny. Po trzecim rozbiorze polski Lublin znalazł się w granicach austriackich, jednak nowe władze również nie troszczyły się o zamek. Użytkowany był tu wówczas już tylko jeden budynek kancelarii wzniesiony przez Jakuba Zamojskiego. W początkach XIX wieku teren Wzgórza Zamkowego był używany jako źródło materiału budowlanego, a wapienny kamień z czasów średniowiecza był używany przy robotach drogowych. W 1817 roku zapadła decyzja, że resztki zamku powinny zostać rozebrane, a wzgórze obsadzone drzewami, jednak nie zostało to zrealizowane.

W latach 1823-1826 zostało tu wzniesione więzienie, zachowano jedynie kaplicę zamkową oraz wieżę, która została włączona w południowe skrzydło więzienia. Średniowieczne zabudowania zostały jednak adaptowane do nowego wyglądu zespołu zabudowań - w kaplicy zasłonięto tynkiem malowidła XV-wieczne, a wieżę otynkowano i zamieniono stożkowaty hełm na płaski dach z neogotyckim krenelażem. W ciągu XIX wieku zabudowania poddawano niewielkim pracom modernizacyjnym.

W 1897 roku artysta malarz Józef Smoliński odkrył fragmenty polichromii średniowiecznej, którą później odkryto w całości spod tynku, a w latach 1917-1918 kaplicę odrestaurowano. W czasie drugiej wojny światowej hitlerowcy więzili na zamku wielu wybitnych działaczy polskich, po wyzwoleniu Lublina więzienie istniało jeszcze do 1954 roku, potem zamek został przeznaczony na cele kulturalne i stworzono tu muzeum.

Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się znaleźć żadnej legendy dotyczącej samego zamku. Za to tych związanych z miastem jest kilka. Najbliższa zamkowi jest ta:

O lubelskich lochach

Mówią ludzie starzy o tajemniczych podziemiach lubelskich, rozchodzących się wielokilometrową ciągłością za miasto w kierunku wschodnim, północnym i zachodnim. Mówią, że w trzypiętrowej głębi pod miastem zbudowane są ze specjalnej cegły oblanej szkliwem sklepione korytarze wysokości przeciętnego wzrostu człowieka... Mówią, że ciągną się one od Zamku i od Trybunału ku Firlejowskiej Dąbrowicy, ku Mełgwi - Podzamcze, ku Dysowi. Mówią, że pałac w Mełgwi zbudowany jest nad tymi lochami, a u wejścia do nich wisiała kłódka wielkości konewki. Niektórzy wciągają do tej sieci podziemnych przejść Lubartów i Zawieprzyce. Rzeczywiście, w parku lubartowskim, niedaleko pałacu, jest tajemnicza płyta żelazna, o której mówiono, że strzeże wejścia do lochów. Podobna płyta znajduje się w parku zawieprzyckim w pobliżu kaplicy... Mówią... że przy ulicy Archidiakońskiej nr 1 w Lublinie z bramy w lewo jest piwnica schodząca kondygnacjami na trzy piętra w głąb, a z niej prowadzi korytarz w kierunku Zamku... że w parku miejskim jest wejście do lochów... Dwadzieścia dziewięć lat temu zdarzył się w Lublinie wypadek opisany w artykule M. Gozdawy w „Przeglądzie Lubelsko-Kresowym” z 1925 roku. W dzielnicy żydowskiej na Starym Mieście pewien murarz poprawiał piwnicę. Przy tej robocie natrafił na otwór w ścianie, który go zaciekawił. Musiał słyszeć zapewne o tajemniczych lochach, więc zaintrygowany wszedł w głąb i natrafiwszy na korytarz, zaczął się nim posuwać. Ale taka wędrówka, nawet ze światłem, nie jest ani łatwa, ani prosta. Loch rozgałęział się w różnych kierunkach. Mimo to murarz, podniecony ciekawością coraz bardziej, szedł i szedł przed siebie. Trwało to długo. Widocznie stracił potem orientację. Może skręcił w któreś z rozgałęzień lochu i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej. Dość, że po paru dniach jego nieobecności ekspedycja złożona z kilku osób poszła w ślad za nim, ale zawróciła bez rezultatu, bo zabrakło jej odwagi do zagłębiania się w ten labirynt podziemny. Minęło parę tygodni. Tymczasem żołnierze w zachodnich koszarach otrzymali rozkaz kopania dołów i przy tej robocie natrafili na otwór do lochów, a w nim - znaleźli trupa człowieka, który okazał się zaginionym murarzem. Pod gmachem dominikańskim, u sióstr szarytek, jest podobno także korytarz zaczynający się otworem w głąb, w jednej z piwnic „obmurowany płytami kamiennymi” - jak pisze tenże M. Gozdawa. Kilkuosobowa ekspedycja po dość długiej wędrówce ujrzała otwór w górze, a podążywszy o piętro wyżej, znalazła się w krypcie o ścianach z malowidłami bizantyjskimi, wyobrażającymi Matkę Boską, świętych i aniołów. Kaplica ta znajduje się jakoby w podziemiach domów nr 13 lub nr 11 przy ulicy Złotej. Mówią ludzie, że z Lublina wychodzi loch wiodący do Krakowa i Sandomierza. Mówią ludzie, że w lochach na Czwartku znajdują się groby założycieli Lublina. Dodają przy tym na ucho, że groby są ze złota i srebra. Inżynier Teleżyński w referacie wygłoszonym w dniu 15 maja 1925 roku nadmienił, że „podziemne chodniki ciągną się od zamku na bardzo dalekie dystanse”. Przy tej okazji zademonstrował „piastowską cegłę”, pochodzącą z takiego chodnika, nie uszkodzoną przez czas sześciuset lat. Drobny wypadek zawalenia się piwnicy w Dysie i natrafienie przy tej sposobności na głębokie lochy sprowadził ekspedycję z Lublina (w 1925 roku), która stwierdziła, że z Dysa prowadzą średniowieczne lochy wiodące do Zamku lubelskiego. Ustawiczne napady na Lublin i Lubelszczyznę Rusinów, Litwinów, Tatarów i Jaćwingów na pewno zrodziły samoobrończą ucieczkę mieszkańców z powierzchni ziemi z zapasami żywności i amunicji, i stąd wzięła początek budowa lochów i chodników na znacznej głębokości i znacznej przestrzeni. Oblężeni mogli drogą podziemną przedostawać się do innych miejscowości, dać znać o swoim losie, sprowadzić posiłki, ocalić życie. A ponieważ w łatach dawnych nie było namiastek ani tandety, budowano korytarze z materiałów pierwszorzędnej jakości, mogących przetrwać liczne wieki. Słuch o tych drogach podziemnych prawie zaginął, zmienił się raczej w legendę, a one trwają i proszą: „Wejdź, sprawdź, przekonaj się... Z legendy wysnuj rzeczywistość elektryzującą tajemniczość i poucz wnuków o praojcowych, samoobrończych wędrówkach”. Jak dość często informuje prasa, przygotowywana jest, na wzór sandomierskiej i w innych miastach, trasa wycieczkowa przez zachowane lubelskie podziemia. Początek trasy ma się znajdować w podziemiach kamienicy Lubomelskich przy Rynku 8.

Cap lubelski
Potocznie Lublin jest zwany Kozim Grodem. W jego herbie dumny kozioł wspina się na krzew winogron. Skąd ten symbol? Jego geneza sięga wieku XIV, kiedy Lublin uzyskał prawa miejskie. A było to tak.......W pewnym momencie mieszczanie zamieszkujący gród doszli do wniosku, że jest on na tyle rozbudowany, tak rozwinięty, iż powinien otrzymać prawa miejskie. Wysłali zatem delegację do Krakowa, aby przekonała panującego wówczas Władysława Łokietka do nadania Lublinowi przywilejów. Ciężko było się dostać na audiencje do króla. Czas mijał, fundusze, które miasto dało delegacji na podróż kończyły się. Sytuacja była coraz mniej ciekawa. Jednak wreszcie udało się - uzyskali audiencję u króla. Trzeba było go jeszcze przekonać, aby nadał Lublinowi prawa miejskie. Opowiedzieli mu zatem o tym, jak po jednym z tatarskich ataków na gród, przeżyła jedynie grupa dzieci, które schroniły się przed najeźdźcą w wąwozie. Opowiedzieli mu o tym, jak to te dzieci wykarmiła jedna koza. Opowiedzieli, że te dzieci teraz dorosły, mieszkają dalej w Lublinie. Opowiedzieli, że miasto się prężnie rozwija, rozbudowuje się. Zachwycony tymi historiami król nadał Lublinowi prawa miejskie. Pozostawała kwestia wyboru herbu. Król doradził, aby znajdowała się w nim koza. Zaproponował również winnicę, która miała być symbolem bogactwa miasta. Pomysł się spodobał, jednak spotkał się z problemami w realizacji. Delegacja mieszkańców Lublina nie miała już bowiem pieniędzy, aby zlecić profesjonaliście wykonanie herbu. Poszukali i znaleźli kogoś, kto zgodził się herb wykonać za niewielkie pieniądze. Dopiero w drodze powrotnej do Lublina rozpakowali zawiniątko z herbem. Przerażenie ich było ogromne, gdy zamiast kozy i pięknej winnicy zobaczyli na herbie starego owłosionego capa, objadającego się winogronami. Niestety, na powrót do Krakowa było już za późno...

Duch z zegara"
Gdy zapada noc i cichną kroki przechodniów przemykających Krakowską Bramą, słychać jęki, jakieś zawodzenia i postukiwania. Dobiegają z górnych kondygnacji bramy, z okolic zegara. To niechybnie duch pana Lutowskiego. Jak obywatel Lutowski miał na imię, dziś trudno dociec. Wiadomo jedynie, że jako lokator zamieszkiwał pomieszczenia bramy. Lutowski nie był człowiekiem silnej woli i dość często zaglądał do kieliszka. Gdy przeholował z ilością trunków, wszczynał awantury. Ofiarą agresji pana Lutowskiego padała rodzina. Ale gdy tylko żona i córki pochowały się u sąsiadów, pan Lutowski zaczynał się wyżywać na sprzętach. I tak pewnego razu krewki mieszczanim zamachnął się na zegar. Uruchomił mechanizm i młot zegarowy zaczął wybijać kuranty niczym dzwon na trwogę. Zerwali się w środku nocy lublinianie, przybiegli pod bramę, ktoś nawet szukał już motopompy myśląc, że wybuchł kolejny pożar. Po chwili wrócili do łóżek uspokojeni głosem pani Lutowskiej przepraszającej za wybryki męża. Nie przyznała się biedna kobieta, że mąż zdemolował doszczętnie izbę zegarową tak, że na fragmentach mechanizmu już tylko można było suszyć bieliznę. A po latach zaczął krążyć po Polsce wierszyk: "wszędzie częstokroć mylą się zegarze, lecz te w Lublinie najpewniejsze łgarze".

"Legenda o Tamarze Kondratiewowej"
W dzienniku "Ziemia Lubelska" z 20 marca 1906 roku, w rubryce "kronika miejska", zamieszczono niepokojącą notatkę zatytułowaną "Morderstwo w pociągu". Autor informował: "Do mieszkańców miasta Lublina doszły wieści, jakoby córka byłego Podpułkownika pułku Rjazańskiego pana Mensena, pani Kondratiewowa, zamieszkała od dosyć dawna w naszym mieście, w drodze na jednej z kolei w kraju zachodnim została zamordowana i ciało jej znaleziono obok plantu". Wieści, które doszły do mieszkańców Lublina były prawdziwe. Pani Tamara Kondratiewowa, żona rosyjskiego bankiera i przemysłowca, została zamordowana w dość zagadkowych okolicznościach. Zasztyletowano ją prawdopodobnie w pociągu, ciało zaś porzucono na przydworcowym skwerku w Krakowie. Czy Kraków był celem jej podróży? A może udawała się do wód, do jednego z modnych wówczas kurortów, może do Baden-Baden, a może do Krynicy? Tego polska społeczność nie wiedziała. Zwłoki Tamary zostały sprowadzone do Lublina i złożone na cmentarzu przy ulicy Lipowej. Na jej grobie ustawiono wykutą w piaskowcu kolumnę wyobrażającą strzaskany pień drzewa. Na kolumnie umieszczono niewielkie, owalne zdjęcie kobiety o kształtnej głowie na wysmukłej, odsłoniętej szyi, okrągłej twarzy z wielkimi tajemniczymi oczami i dużym kokiem upiętym zgodnie z modą. Była bez zwątpienia piękną i intrygującą osobą. Nad tym grobem przez wiele lat zatrzymywali się nie tylko ci, którzy ją znali, ale wszyscy lublinianie poruszeni tajemniczą śmiercią. Z domysłów o morderstwie snutych nad grobem Tamary można byłoby złożyć wielką powieść obyczajową o ludziach tamtej epoki uwikłanych w politykę, namiętności, hazard, w sprawy finansowe i honorowe. Tamara, młodziutka mężatka o niezwykłym temperamencie, nieobliczalnych zachciankach i nie licząca się z obowiązującymi konwenansami, zdradzająca męża z ambitnym oficerkiem spragnionym szybkiej kariery, w pewnym momencie stała się ciężarem dla obu tych mężczyzn. Mąż nie potrafił zapanować nad jej zachciankami, dla ambitnego zaś oficerka przeciągający się i głośny romans z rozkapryszoną i ekscentryczną mężatką nie ułatwiał kariery. W Lublinie, w latach międzywojennych, znano dwie wersje tej śmierci. Jedni byli przekonani, że padła ofiarą nożownika wynajętego przez kochanka, inni mniemali, że zasztyletował ją zbir z polecenia zazdrosnego i upokorzonego męża. Niemożliwe by podróżowała sama. Damy z jej sfery udawały się w podróż za służbą. Nożownik odnalazł ją jednak w kolejowym przedziale samą, uśmiercił i zamordowaną zdołał wynieść z wagonu. Czyżby miał wspólnika? I to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. W plotkach pojawiało się nazwisko lubelskiego zbira Mariana Marczyka, to on - wedle wielu lublinian - miał zostać wynajęty do uśmiercenia Tamary. Kilka lat później, już podczas wojennej zawieruchy, zginął Marczyk. Nieznany sprawca oddał do niego trzy celne strzały. A nagrobna fotografia pięknej kobiety wisiała jeszcze na nagrobnej kolumnie w latach sześćdziesiątych, w roku 1966, w sześćdziesiątą rocznicę śmierci Tamary Kondratiewowej w lubelskiej cerkwi dzwoniły dzwony.

"Sąd Diabelski"
"Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał." Podanie o Sądzie Diabelskim jednym z głośniejszych epizodów z dziejów lubelskiego Trybunału Koronnego. W roku 1637 w Trybunale toczył się proces ubogiej wdowy z bogatym magnatem. Sędzia rozpatrujący tę sprawę wydał wyrok korzystny dla magnata, niesprawiedliwie krzywdzący wdowę. Rozżalona kobieta zawołała z wielkim uniesieniem, że gdyby ją diabli sądzili, a nie ludzie, to sprawiedliwszy wyrok by wydali. Tej samej nocy pisarz trybunalski usłyszał ruch pojazdów przed gmachem, a po chwili na schody weszli nieznajomi sędziowie w pąsowych szatach. Kazali sobie otworzyć salę rozpraw, poczym obsiedli stół prezydialny i wywołali sprawę wdowy. Jeden z nich stanął jako obrońca oskarżonej wdowy. Przestraszony pisarz zauważył, że spiczaste rysy i złe oczy sędziów mają w sobie coś diabelskiego, a ich krucze włosy maskują ukryte rogi. Istotnie byli to szatani, których Bóg zesłał na powtórne osądzenie sprawy. Zaczęło się rozpatrywanie akt. Oskarżyciel opisywał przychylnie pretensje magnata. Popłynął wodospad fałszywych słów. Kiedy przebrzmiał ich kuszący dźwięk, sędziowie udali się na naradę. I oto pisarz struchlał, usłyszał bowiem wyrok na korzyść wdowy, a wtedy Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami nad złością ludzką od szatańskiej gorszą i odwrócił głowę. Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał. Nazajutrz wiadomość o nocnej wizycie w Trybunale rozeszła się szybko po mieście, gromadząc na Rynku trwożne tłumy ciekawych. Niesprawiedliwi sędziowie, spiesząc na nową sprawę, na oczach urągającego im tłumu, połamali nogi na schodach trybunalskich. Widząc w tym dopust obrażonego Boga, zgromadzeni wezwali kapłanów i Cudowny Krucyfiks został procesjonalnie przeniesiony do kaplicy w Kolegiacie, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo błagalne. Gdy po upływie dwustu lat Kolegiatę św. Michała przeznaczono do rozbiórki, pamiętny Krucyfiks zawitał do Katedry i gości tam dotąd w zacisznej kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, w otoczeniu mnóstwa wdzięcznych serc ludzkich z wszystkich czasów, przypominając wiernym dawny Cud w sali Trybunalskiego Sądu. Zabytkowy stół z wypalonym śladem diabelskiej ręki zachował się dotąd i bywa oglądany przez wycieczkowiczów w muzeum na Zamku Lubelskim.
" LEGENDA O KAMIENIU NIESZCZĘŚCIA"
Jedną z osobliwości lubelskich jest kamień nieszczęścia, o którym krąży makabryczna legenda. Obecnie kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze. Pochodzi on podobno ze Sławinka pod Lublinem. Na początku XV-go wieku "urzędował" on na placu Bernardyńskim, dawnym placu Straceń, jako podstawa pod pień dębowy, ociekający krwią skazańców. Zdarzyło się raz, że kat ściął głowę niewinnego człowieka, z takim rozmachem, ze pień rozłupał się na połowę, a topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom. Potem ktoś go przytoczył na plac przy ul. Rybnej. Pewnego dnia szła tędy kobieta z dwojakami, niosąc dobry obiad mężowi pracującemu przy budowie. W pobliżu kamienia potknęła się i upadła, rozbijając garnki na jego powierzchni. Zapach okraszonej zupy przynęcił kilka wałęsających się psów, które rzuciły się na żer, oblizały kamień skrupulatnie i wszystkie padły nieżywe. Widok martwych zwierząt wywołał niezwykłą sensację, a plac otrzymał nazwę Psiej Górki. Z czasem przekonali się ludzie, że dotknięcie kamienia ręką, lub bosą stopą wytwarza kontakt miedzy nim a człowiekiem, sprowadzając nieszczęście. Złakomił się na kamień pewien piekarz i użył go do pieca budującej się piekarni. Wkrótce śmiałek spalił się w tym piecu, zamknięty przez własną żonę i adorującego ją czeladnika. Zły kamień wrócił na Psią Górkę i oślepił murarza, który z zawziętością uderzył go młotem. Wkrótce na tym placu, sumptem Mikołaja Łosia z Grodkowa, przystąpiono do budowy kościoła Trynitarzy. Po wybudowaniu murów przyszło ludziom na myśl, aby wtoczyć kamień do kościoła i użyć go przy budowie ołtarza. Wkrótce okazało się, że pomimo wzniesienia budynku i dzwonnicy kościół nigdy nie zostanie skończony, bo brakło funduszów na dokończenie wnętrza. Mury kościoła w kilkadziesiąt lat później zakupił Paweczkowski i usunąwszy kamień, przerobił gmach na pałac dla siebie, który dotąd stoi na Psiej Górce. Po wybudowaniu Soboru prawosławnego na Placu Litewskim kamień nieszczęścia znalazł się obok niego i spowodował śmierć żołnierza, który spadł z dzwonnicy miażdżąc sobie czaszkę na powierzchni złośliwca. Władze rosyjskie obawiając się o całość Soboru w takim sąsiedztwie eksmitowały kamień za miasto. Przy budowie prochowni dostał się on jakimś sposobem do fundamentów. Ogólnie jest wiadomo, ze w roku 1919 prochownia wyleciała w powietrze. Dwadzieścia lat przeleżał kamień bez żadnych efektów. Na koniec znalazł się na rogu uliczki Jezuickiej, na wprost Trynitarskiej Bramy. Gdy przyszyła wojna lotnicy niemieccy latali nad Lublinem zrzucając bomby. I oto kamień znowu okazał swoje fatum, bo najwięcej ofiar w ludziach poniosła goszcząca go uliczka Jezuicka i Katedra na którą spozierał przez wylot Bramy Trynitarskiej. Mimo, że eskadra zataczała duże koła, to bomby padały głównie w promieniu działania kamienia nieszczęścia. Obecnie ten kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze.
"O WIELKIEJ LUBOŚCI ZOFIJEJ FILIPOWICZOWEJ CZARY CZYNIĄCEJ I ZA CZARY SKAZANEJ"
"Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą". Stare księgi lubelskiego sądu zawierają opisy kilkunastu procesów o czary. Bohaterką jednego z nich była Zofia Filipowiczowa - dziewka czeladna u pana Jana Podlodowskiego w Kozicach. Zofia była służącą nadzwyczaj troskliwą i staranną, toteż szybko zdobyła sobie życzliwość swojego pana. Mimo dużej różnicy wieku pan zapałał do niej afektem. Uboga czeladna czuła się i rządziła w jego domu jak w swoim własnym. Z biegiem czasu stary pan Podlodowski ostygł w zapałach do młodej Zofii, a ta postanowiła temu za wszelką cenę zapobiec. Biegała do guślarek po okolicznych wsiach dopytując się co ma czynić. Jedna z nich doradziła Zofii puścić kilka kropel krwi z serdecznego palca do naczynia z trunkiem i napoić nim jegomości. Inna radziła gołębie serce ususzyć, zetrzeć i spożywać pospołu. Rady te okazały się skuteczne. Pan zawsze z radością powracał do domu do swojej Zofijej, a ta coraz usilniej próbowała nowych praktyk aby stan ten jak najdłużej utrzymać. Niestety po pewnym czasie pan Podlodowski podupadł na zdrowiu. Przejęta tym Zofia gorączkowo szukała pomocy u okolicznych guślarek. Te kazały jej upiec chleb z wetkniętymi weń trzema kłosami żyta. Niestety spalone ziarna żyta nieomylnie wskazywały rychłą śmierć pana. Tak też się stało. Nowym właścicielem Kozic został syn zmarłego Paweł. Rozzuchwalona czeladna postanowiła swoimi sztuczkami przywiązać do siebie młodego pana. Zabiegi te okazały się jednak bezskuteczne. Służące doniosły panu o praktykach Zofii. Ponieważ młody Podlodowski nie był zbyt troskliwym gospodarzem w jego gospodarstwie źle się działo. Padały bydlęta, chmury gradowe niszczyły zasiewy. Młody pan zrozumiał, że przyczyną śmierci ojca i wszystkich pozostałych niepowodzeń jest przebiegła czeladna i okoliczne guślarki. Rozkazał przeto wyłapać czarownice i wraz z Zofią odstawić przed oblicze sądu wójtowskiego w Lublinie. Sprawa okazała się bardzo zawiła. Sąd postanowił poddać oskarżone trzykrotnej próbie tortur. Na szczęście pomysł ten spotkał się z oburzeniem duchownych i znamienitszych obywateli Lublina. W wyroku sądu miejskiego z 1640 roku możemy zatem przeczytać: "Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą".
"Podanie o ojcu Ruszlu"
Pięknym i cennym zabytkiem starego Lublina jest kościół oo. Dominikanów, wybudowany w roku 1342, z rozkazu Kazimierza Wielkiego, w obwodzie murów miejskich, przy uliczce Złotej. Murowany kościół i klasztor Dominikanów w podanym roku zostały ufundowane i powstawały etapami. Dominikanie znaleźli się w Lublinie ok. 1260 r. i pierwsza ich świątynia, najpewniej drewniana kaplica św. Krzyża, stanęła w miejscu obecnego kompleksu zabudowań. "Kronika Wołyńska" z 1288 r., jak się uważa, przytacza szczegóły dotyczące właśnie ówczesnego klasztoru Dominikanów. W jednej z jego licznych kaplic, zwanej Ruszlowską, ogarnia zaduma nad dziwnymi drogami duszy ludzkiej, która opuściwszy ciało, ma jeszcze coś do powiedzenia światu. Nazwa tej kaplicy pochodzi od cudownego obrazu Matki Boskiej, będącego niegdyś własnością ojca Ruszla, przeora zgromadzenia, który umarł w połowie XVII wieku. XVIII- wieczny portret o. Pawła Ruszla wisi nad wejściem Kaplicy Matki Boskiej Ruszelskiej. Kaplicę wybudowano w 1728 r. po wezwaniem św. Andrzeja, a zmieniła nazwę po 1768 r. gdy umieszczono w niej obraz z początku XVII wieku przedstawiający Matkę Boską adorującą Dzieciątko - był to obraz szczególnie czczony przez o. Ruszla i stąd nazwano go ruszelskim. Kaplica ma chór i organy i tę tajemniczość dziwną, wiążącą dawne i dzisiejsze dzieje. Ojciec Ruszel był człowiekiem niepospolitego miłosierdzia, rozumu, dobroci i pobożności. Braciszkowie twierdzili, że lampkę oliwną przed obrazem Matki Boskiej w jego celi zapalają aniołowie. Toteż gdy umarł, żal i płacz był tym większy, że ciało jego znikło bez wieści. Z czasem ludzie wytłumaczyli sobie, że pan Bóg razem z ciałem zabrał do nieba swego wiernego sługę i oddawali mu cześć jako świętemu. Bo gdzieżby się podział? Kto by go skraść pozwolił? Braciszkowie trzymali wartę u tych zwłok najdroższych i odprawiali modły przez dnie i noce. Więc nagłe zniknięcie ciała tylko nadprzyrodzonemu zrządzeniu przypisać można było. Pewno zdrzemnęli się znużeni wartownicy i przez ten moment stał się dziw. Ale w klasztorze zaczęły dziać się niesamowite rzeczy. Organy same grały w kaplicy ojca Ruszla, a przy ołtarzu widać było cień ludzkiej postaci, jego postaci... Po korytarzach snuła się jakaś zjawa... To ojciec Ruszel klasztor nawiedzał. Widział go ten i ów... Ten i ów trwogą zdjęty żegnał się i na kolanach upadał. Wieść o tym rozchodziła się po Lublinie i okolicy. Ludzie trwożyli się, ale świadkowie stwierdzili prawdziwość tych zjawisk... Rzeczywiście były to zjawiska nadprzyrodzone, choć mało zrozumiałe, bo wędrówkę pośmiertną ludzie zwykli uważać za pokutę, a czysty żywot ojca Ruszla wykluczał taką możliwość. W ten sposób minęło prawie dwieście pięćdziesiąt lat. Ze zjawą u dominikanów zżyły się pokolenia. Każdy wiedział, nikt się nie dziwił. Zjawia się... Mszę odprawia... Na organach gra... Po korytarzach chodzi... Nikomu z tego powodu nie stała się żadna krzywda......Kiedy władze rosyjskie zajęły klasztor na koszary, ujrzał zjawę, w korytarzu wartujący żołnierz i uciekł przestraszony. Następny wartownik był odważniejszy. Po prostu zmierzył się i strzelił. Zjawa rozłożyła ręce i... znikła w ścianie. Wtedy żołnierz zaalarmował władze. I oto komisja śledcza w miejscu ściśle wskazanym przez wartownika rozkazała ścianę opukać, a wyłowiwszy uchem jakby próżnię, zarządziła - na pewnej przestrzeni - ścianę odmurować. Wtedy... ujrzano we wnęce szkielet ludzki, który po zbadaniu takich przedmiotów jak szkaplerz i różaniec, okazał się... ojcem Ruszlem. A teraz pytanie i wniosek: Kto go zamurował i dlaczego? Przypuszczać należy, że uwielbiający go braciszkowie zainscenizowali wniebowzięcie zacnego dominikanina, aby przed wiernym ludem tym więcej podnieść jego cnoty. A tymczasem pokorna dusza ojca Ruszla znieść nie mogła tego zrównania go z Matką Boską i niepokoiła żyjących, aby ujawnić prawdę. Bo fakt faktem, że z chwilą odmurowania szkieletu zjawa nie pokazała się więcej. Ale pamięć o tym nie wygasła.
"Podanie o Drzewie Krzyża Św. u dominikanów"
Największa w świecie katolickim cząstka Drzewa Krzyż Świętego przechowywana w kościele oo. Dominikanów lubelskich spowodowała wiele silnych wydarzeń, łączących się złotymi ogniwami w drogocenny łańcuch. Przede wszystkim dziwne zrządzenie towarzyszące jej przybyciu. Dlatego, aby Lublin stał się jej siedzibą, wielka księżna Anna (X w.) poślubiwszy Włodzimierza, księcia kijowskiego, ni nie chciała wyjechać z Konstantynopola, dopokąd nie wyprosiła sobie ze skarbca królewskiego Św. Drzewa. Dlatego w kilka wieków potem książę kijowski Iwan w zamian za spaloną przez Tatarów katedrę katolicką wybrał jako rekompensatę dla jej biskupa Andrzeja z Krakowa - właśnie św. relikwię, spoczywającą w skarbcu od czasów Anny Włodzimierzowej. Dlatego biskup Andrzej w drodze do Krakowa zatrzymał się na odpoczynek u dominikanów w Lublinie. I tu Bóg w sposób jasny prosty objawił swoją wolę: konie za nic nie chciały ruszyć z miejsca w dalszą drogę, dopóki nie zdjęto z wozu skrzyni z relikwią. A gdy biskup, zrozumiawszy sens nadprzyrodzony tego zdarzenia, postanowił zostawić Drzewo Św. w Lublinie, ująwszy tylko małą cząsteczkę dla innego kościoła, dłuto przy tej robocie przebiło mu dłoń. Wówczas zrezygnował całkowicie i złożył przyrzeczenie Bogu, że relikwie św. staną się niepodzielną własnością i pociechą oo. Dominikanów lubelskich. Rychło potem kupiec gdański, Henryk, pokusił się o tą relikwię i skradł ją z kościoła, ale ujechał tylko do miejsca, gdzie obecnie stoi gmach KUL. Coś się koniom stało, nie poszły dalej. Niejednokrotnie to już wola wyższa przemawiała przez te najszlachetniejsze zwierzęta. Otóż skruszony kupiec, zawrócił do miasta, oddał Drzewo Św. w ręce przeora - i na miejscu swego opamiętania wystawił kościółek drewniany pod wezwaniem Św. Krzyża. Wreszcie zaczęły dziać się u dominikanów cuda, upamiętnione w malowidłach kościelnych. Ciężko chora Eufemia Walicka, po ofiarowaniu się w opiekę relikwii - wyzdrowiała nagle. Schorzały na nogi Jan Gryza, odprawiwszy modły w cudownej kaplicy, zostawił kule i zdrów do domu powrócił. W aktach notarialnych znajduje się cały szereg sprawdzonych uzdrowień i innych cudów. Gdy w roku 1649 Bohdan Chmielnicki stanął na czele wojska pod Lublinem, strwożeni mieszkańcy przypadli do stóp ołtarza w dominikańskim kościele. Przeor zgromadzenia zarządził procesję z Drzewem Św. Krzyża po Ratuszu. I oto gdy procesja dobiegała końca, na ściemniałym nagle firmamencie ukazał się potężny i groźny w przedziwnej jasności miecz i zaczął płynąć nad miastem, ciskając promienie jak błyskawice. A z każdego z nich tworzył się miecz nowy, aż niebo całe okryło się znamionami walki, jakby hufce angielskie wylęgły przeciwko wrogowi pokoju. I ujrzał znaki na niebie Chmielnicki, a zabobonnym strachem zdjęty, dał hasło odwrotu i uciekł w popłochu. W 1651 roku, kiedy pułkownik Daniel Neczaj ruszył z kozactwem przeciwko wojsku polskiemu, pobożny i szczęśliwy król Jan Kazimierz oddał losy bitwy pod cudowną opiekę Drzewa Krzyża Św. Po walnym zwycięstwie pod Winnicą Krzysztof Tyszkiewicz, wojewoda czernichowski - z polecenia królewskiego - złożył u dominikanów w Lublinie jako wotum buławę Neczaja i siedem zdobytych chorągwi. W roku 1710 wielki pożar Lublina odwrócił się i zagasł pod cudownym działaniem Ducha Św., obnoszonego procesjonalnie w promieniu szalejącego ognia. Zdarzenie to utrwalił ówczesny malarz na ścianie zakrystii w dominikańskim kościele, a za czasów obecnych została zrobiona kopia tego malowidła. We wrześniu 1939 roku, podczas potwornego nalotu niemieckiego na Stare Miasto, wylęgła również procesja wierzących z Drzewem Krzyża Św. i okrążywszy Trybunał skierowała się z powrotem do kościoła. Dowodzą fakty, że ta część Starego Miasta wyszła z nalotu obronną ręką. Święte relikwie, adorowane przez króla Jana Kazimierza, króla Stanisława Augusta i niezliczone pielgrzymki lat dawnych i dzisiejszych, czuwają nad Lublinem. W 1991 roku relikwie zostały zrabowane z bazyliki dominikańskiej i do dziś ich nie odnaleziono.
"Sen Leszka Czarnego"
Jest lato roku pańskiego 1282. Litwini i Jadźwingowie panoszą się na Lubelszczyźnie. Leszek Czarny, książę krakowski rusza naszemu miastu na pomoc. Droga z Krakowa jest długa. Gdy wojska w końcu docierają nad Bystrzycę, wroga już nie ma - odjechał na wieść o potężnym władcy. Znużony Leszek zasypia pod dębem. We śnie przychodzi do niego święty Michał Archanioł. Podaje mu królewski miecz i rzecze: Leszku, synu Kazimierza, goń za wrogiem. Leszek i jego wojska gnają natychmiast za najeźdźcą. I klęska dotyka Litwinów, klęska dotyka Jadźwingów z ręki księcia. Z wdzięczności za zwycięstwo Leszek Czarny ścina dąb, pod którym śnił, a jego pień czyni podstawą ołtarza. Ołtarz zaś staje się częścią ufundowanej przez księcia świątyni, która przez sześć wieków służyć będzie mieszczanom Lublina. Dzisiaj fary pod wezwaniem św. Michała już nie ma, ale dokładnie wiemy, gdzie rosło drzewo, w cieniu którego śnił Leszek Czarny.
"Tajemniczy skarb"
Noc była ciemna jak smoła, a wiatr przetaczał nad Lublinem ulewę. Gdy kolejny piorun strzelił, oświetlając trupim blaskiem rynek, oświetlił także stojący przed ratuszem wóz. Zdumieli się wszyscy, którzy przed burzą schronili się do ratusza, bo bramy miasta dawno już były zamknięte i żaden wóz nie mógł wjechać. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, że wóz zaprzężony w dwa ukraińskie woły był bez woźnicy. Na wozie stała skrzynia. Gdy pachołkowie ciężko dysząc, wnieśli ją do wnętrza i odbili skobel, aż odskoczyli z wrażenia. Po brzegi wypełniona była złotem i kosztownościami. Na wierzchu leżał list adresowany do Jakuba Kwanty. Tego samego, który wraz z Mikołajem synem Krystyna i Maciejem Kuminogą podarowali bernardynom ziemię pod murowany kościół. Natychmiast jeden z mieszczan wybiegł przed Ratusz sprawdzić, czy coś jeszcze na wozie nie zostało. Nie zobaczył ani wozu, ani wołów. A bramy miasta nadal były zamknięte. „Skarby te przekazuję na dokończenie budowy świątyni” - odczytał Mikołaj, któremu słudzy dostarczyli pismo. I tak to dzięki tajemniczej skrzyni dokończono budowę kościoła i klasztoru. Stoją one po dziś dzień przy placu Wolności.
"Herb Lublina z koziołkiem"
Na przełomie XIII i XIV wieku lubelscy mieszczanie zabiegali o prawa miejskie. Jednak nijak nie mogli dostać się do panującego wówczas księcia Władysława Łokietka zajętego tłumieniem buntu mieszczan krakowskich i sandomierskich. W końcu nadarzyła się okazja, bo książę szukał stronników i do Krakowa pojechała kilkuosobowa delegacja posłów. Łokietek przyjął ich bardzo życzliwie, wysłuchał opowieści o mieście, dowiedział się jak to podczas najazdu Tatarów ocalała koza, która wyżywiła w wąwozie wiele dziatek i przyrzekł posłom przywilej lokacyjny. Pozostało jedynie nadać herb nowemu miastu. I tu książę wraz z posłem dominikaninem uradzili, że w herbie powinna znaleźć się koza na pamiątkę tatarskiego najazdu oraz winnica. Herb miał zaprojektować i namalować krakowski herbator Mikołaj. Ale herbator pijaczyna gdzieś zaginął i lubelscy wysłannicy dotarłszy w końcu do jego domu po odbiór dzieła dostali jakieś zapakowane malowidło. Gdy je w drodze rozpakowali, przerazili się, że sprowadzą hańbę na miasto - ujrzeli bowiem starego długowłosego capa obżerającego się winogronami. Nie mieli racji, mieszczanie tak cieszyli się z nadania praw miejskich, że na herb nie zwrócili w ogóle uwagi.
"Piękna złotniczanka"
Nazwała się Helenka. A może Tereska? Wstawała bardzo późno, bo bardzo późno kładła się spać. Ale gdy tylko otwierała okienko na piętrze kamienicy pod numerem 4 przy Złotej, ruch na ulicy zamierał. Przechodnie przystawali i patrzyli, czy jasna główka pojawi się w oknie lub błyśnie skrawek bielizny. Tereska! Tereska! Niosło się po Złotej. Tak wykrzykiwali psotni chłopcy ganiający się po uliczkach. Oni też chcieli choć na chwilę zobaczyć śliczną córkę złotnika. Ojciec miał na parterze sklep i jak większość rzemieślników mających tutaj swoje warsztaty, wyrabiał piękne złote pierścionki, zausznice i zapinki. Tereska przeciągała się leniwie w puchowych piernatach i śmiała się perliście. Córeczka była oczkiem w głowie ojca, który głuchy był na gderanie rożnych jejmościanek przychodzących do jego pracowni. - Jak jeszcze raz zobaczę, że mój mąż się dziwnie zachowuje, jak przechodzimy koło waszego domu, to tej waszej pannicy kudły powyrywam - krzyczały na biednego złotnika. - Jak jeszcze raz zobaczę mojego syna wybiegającego nad ranem z waszej bramy, to tej pięknej Teresce kości porachuję! - dokładały inne. Bo chyba tylko tatulek nie wiedział, że nocami do pięknej panienki przemykają starsi i młodsi panowie. Zaś młoda dama miała tak wielu adoratorów, ponieważ każdemu z nich zapewniała pełną dyskrecję. Wchodzili jedną bramą a wychodzili drugą, nigdy się nie spotykając. Jedynym świadkiem nocnych schadzek w pokoju na piętrze Domu Złotnika był złoty kogucik na Wieży Trynitarskiej. Który do dziś dnia pieje tylko wówczas, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż.
"Nieszczęsna Rusałka"
Budynek letniego teatru chętnie wynajmowano na cyrkowe przedstawienia. Zawsze były na nich komplety. Józio, bo chyba tak było paniczowi na imię, często tu z kolegami zaglądał. Na całe życie zapamiętał wieczór, kiedy w teatrze występowała przejezdna grupa akrobatów. Światło naftowych lamp odbijało się w wyszywanych cekinami kostiumach pięknych dziewcząt śmigających na trapezach pod kopułą teatru. I nagle Józio zobaczył coś bardziej migotliwego niż cekiny i gwiazdy. To były oczy jednej z akrobatek, kruczowłosej piękności o scenicznym pseudonimie Inez. I zakochał się młodzian z Lublina w cyrkowej artystce. Chadzali na spacery przy blasku księżyca. Józio gorąco zapewnił dziewczynę o swym dozgonnym uczuciu. I serce pięknej Inez odwzajemniło uczucia panicza z Lublina. Każdego świtu tuż po rozstaniu z ukochanym, dziewczyna z trwogą odliczała, jak niewiele dni zostało już do końca kontraktu. - Wyjadę i o mnie zapomni - zamartwiała się. W końcu podjęła decyzję. W wieczór przed ostatnim występem oznajmiła wybrankowi: - Zdecydowałam, możesz przedstawić mnie mamusi - zostaję. Panicz był bliski omdlenia, ale nie z powodu nadmiaru uczuć spełnionych, tylko z powodu perspektywy poinformowania rodzicielki, że oto jej wychuchany jedynak wybrał sobie latawicę bez majątku i reputacji. Wyjaśnił więc słodkiej Inez, że nie musi się tak dla niego poświęcać i łamać sobie scenicznej kariery. - Będę cierpiał straszliwie - cedził słodko nikczemnik - ale będę dzielny. Inez popatrzyła na panicza strasznym wzrokiem i zniknęła. A w czasie ostatniego występu, gdy szybowała pod samym teatralnym dachem, zamiast chwycić trapez - runęła w dół. Dusza nieszczęsnej samobójczyni zamieniła się w rusałkę, skąd nazwa całej dzielnicy się wzięła. A do dziś w tutejszych zakamarkach słychać bełkoty, pojękiwania i westchnienia. Zwłaszcza latem mężowie giną tu na całe noce i weekendy.
"Jak Boczarski na młynie"
Kiedy noc jest bezksiężycowa a wietrzna, lepiej nie przechodzić ulicą Bernardyńską. A szczególnie dobrze jest omijać wtedy pałac Sobieskich. Bo nie dość, że z pobliskiego - pustego przecież o tej porze - browaru dochodzą w takie noce nabożne śpiewy i dźwięk kościelnych dzwonków, to jeszcze w samym pałacu dzieje się coś dziwnego, tajemniczego, przerażającego... Skrzypią schody, trzaskają drzwi, otwierają się nagle okna, w ciemnych korytarzach słychać kroki... - Oho, wrócił Boczarski - kiwają głową najstarsi mieszkańcy Bernardyńskiej. Kto to był Boczarski? Kiedy Radziwiłłowie po latach użytkowania pałacu po Sobieskich zdołali doprowadzić go do ruiny, sprzedali zabudowania lubelskiemu prawnikowi Dominikowi Boczarskiemu. Boczarski w murach budynku postanowił urządzić młyn. Wybudował wieżę i umieścił na niej skrzydła wiatraka. Tyle że umieścił je poziomo. Żaden wiatr tak ustawionych skrzydeł poruszyć nie mógł. I Boczarski zbankrutował. Opuszczony pałac kupili na licytacji bracia Brzezińscy, którzy założyli w nim młyn parowy. Ale Boczarski o swoim pałacu nie zapomniał, a kiedy umarł - zaczął pojawiać się w nim nocami. A w Lublinie przez długie lata o tym, który efektownie splajtował, mówiło się: "wyszedł jak Boczarski na młynie".
"Na początku był lin"
Piękne było słońce, może majowe albo lipcowe. Okolice naszego grodu, który jeszcze nie miał nazwy, tonęły w zieleni. Czysta i bystra Bystrzyca wartko szemrała wśród wzgórz. - Hej, rybacy, co to za gród? - zapytał książę, który wraz ze swą drużyną zatrzymał konie nad rzeką. Zeskoczył z siodła, rzucił giermkowi lejce i podszedł do ludzi stojących przy łodziach. Tamci zamarli ze zdziwienia, bo niezbyt często możni panowie zatrzymywali swe konie nad Bystrzycą. - Nie wiemy panie - wydukał najodważniejszy. - A, to i wy też w podróży? - zainteresował się książę. - Nie, panie, mieszkamy w grodzie, ale on nie ma nazwy - wyjaśnili rybacy, podziwiając bogaty strój gości i bogate końskie uprzęże. Na to książę postanowił, że owo miejsce nad Bystrzycą będzie się nazywało tak, jak ryba wyłowiona z rzeki. Kazał zarzucić sieci. Rycerze stali na brzegu i patrzyli. Gdy wyciągnięto niewód, były w nim dwie ryby - szczupak i lin. I rzekł książę, ucinając spór, który natychmiast wybuchł na brzegu: szczupak jest wilkiem rzecznym, nie chcę, aby mieszkańcy tej osady tacy byli, lin zaś to ryba łagodna, więc wybierając z dwojga... zaraz, zaraz szczupak lub lin... niech ten wasz gród lub-linem się zwie. I zadowolony książę wyjechał z Lublina.

1 komentarz:

  1. Co wakacje bywam w Lubinie przez tydzień lub dwa i jeszcze nigdy nie zapoznałem się z historią tego zamku.

    OdpowiedzUsuń